DSC_0041 www (1).jpg

Chojnik Maraton - 28.05.2016

Data publikacji:

Z Chojnik Maratonu wspomnień czar

Kiedy pytają mnie, dlaczego biegam, nigdy nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Pewnie dlatego, że z upływającym czasem powody te są coraz inne. Ale wiem, dlaczego wystartowałem pod koniec maja w Chojnik Maratonie w Sobieszowie.  Szukanie wrażeń, walka ze słabościami i czas na rozmyślanie w otoczeniu najpiękniejszych widoków – to jest to! Wprawdzie tych widoków nie widziałem za bardzo, bo koncentrowałem się na każdym kroku, kto był w Karkonoszach to wie. Jeśli dołoży się do tego rewelacyjną wręcz na taki wyczyn pogodę, czyli poranna burza, później opalanko na grani przy Śnieżnych Kotłach w otoczeniu 25C by utonąć w strugach deszczu ostanie 1,5 godziny w towarzystwie porywów wiatru i gradu, to widać, że dostałem co chciałem. Wrażeń nie brakowało.

Na bieg przygotowałem się jak tylko mogłem, czyli praktycznie bez treningu, rehabilitacja po operacji póki co nie pozwala mi na zbyt duże obciążenie treningowe, ale za to zabrałem tajną broń – polecam każdemu – silną ekipę. Byli ze mną – mój manager i prawa ręka – córka Agnieszka, masażystka Ania, zespół trenerski, czyli prawdziwy trener (tyle, że piłki ręcznej, ale czy to ma znaczenie) Rafał, jego małżonka, trener mentalny Małgorzata, oraz człowiek orkiestra, czyli Piotrek, który pomógł mi począwszy od doboru obuwia, przez analizę trasy, aż po osobistą mobilizację tuż przed startem. Zresztą w towarzystwie jego żony Agi i syna Kuby oraz resztą ekipy dzień przed zawodami wspólnie przeszliśmy kawałek szlaku ze Szrenicy w stronę Śnieżnych Kotłów i kamieniami w dół w stronę stacji pośredniej na Szrenicę, by choć trochę poczuć nawierzchnię i atmosferę tego co czekać mnie będzie następnego dnia. Wieczorkiem delikatne nawadnianie i rano (po wielkiej ulewie i burzy) na start.

O biegu tylko trochę. Standardem biegów górskich są podbiegi (podejścia). Pierwszy miał miejsce od 5 kilometra i przez następne 5 stawka się mocno rozciągnęła. Później polataliśmy trochę po Czechach, przy Łabskiej Boudzie ponownie żmudny podbieg, a od Śnieżnych Kotłów trudny zbieg. Na 23 kilometrze spotkałem moje kamienie – na których leżałem 3 lata temu, zastanawiając się czy to złamanie tylko jednej, czy może obu nóg, więc tym razem ten kilkusetmetrowy odcinek przeszedłem – respekt, szacunek czy strach – nie wiem co mną kierowało, ale przede wszystkim chciałem cało dotrzeć do mety. Po tym odcinku pozostał mi tylko podbieg – przewyższenie małe 700 metrów (27-32km), by bieg zakończyć 8 kilometrowym zbiegiem (700m w dół) z małym epizodem podbiegania pod Zamek Chojnik, gdzie w strugach deszczu, gradu i towarzystwa piorunów poznałem biegacza, erudytę, który przywitał się ze mną: „Gdzie ku… jest ten jeb… zamek?” No i Kochani meta. Tam na mnie czekał cały zespół, o którym wyżej wspomniałem. I ten gorący doping na ostatnich metrach, i manager Agnieszka wbiegająca ze mną na metę i gratulacje reszty ekipy spowodowały, że ból ostatnich kilku godzin ustąpił (dokładnie nieco ponad 6) i czas już było myśleć o koncercie, który czekał na nas w Łodzi. Dzień zakończył się kulturalnie, przy balladach Roda Stewarta w łodzkiej Arenie. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy tam byli i tym, którzy trzymali kciuki.

Przy okazji, gdy Beata wspomniała zimą, że zamierza zadebiutować bieganie górskie Chojnikiem i to na dystansie maratonu, zacząłem na nią patrzeć z myślą, że coś bierze, ale później czułem jednak, a w zasadzie wiedziałem, że jak stanie na starcie to ze swą silną psychiką ukończy na luzie. Z całego serca gratuluję jej ukończenia tego morderstwa z uśmiechem na twarzy i z taką ilością wrażeń i wspomnień i wiem, że zakochała się w takim bieganiu, i że  to dopiero początek – w końcu przydomek gazela – zobowiązuje.


Pozdrawiam

maciej